Słowo wstępne.

Cokolwiek uda mi się na tych łamach wymodzić, traktowane ma być bezosobowo oraz jako nieofensywne a jedynie refleksyjne paplanie o wszystkim i o niczym.

środa, 1 września 2010

Umieram.

Podobnie jak w tytule posta: Umieram.

Dziś rano obudziłem się o przeraźliwie wczesnej godzinie (nawiasem w nawiasie mówiąc ósmej) jako człowiek chory, wręcz wchodzący w stan agonii. Moje powieki nie chciały się rozkleić, a ręce wykonywały taniec Parkinsona. Łóżko przykleiło się do mnie tak mocno, że gdy już wstałem, musiałem odłożyć je na miejsce. Zauważyłem jednocześnie, że w całym moim ciele zabrakło kolagenu, w związku z czym moje narządy wewnętrzne przemieszczały się swobodnie, a skóra zaczęła się rozwarstwiać. W moich zatokach powstały zatory, a ciśnienie śródczaszkowe wzrosło do poziomu, który neurolodzy określają mianem "niespotykanego". Doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej mam toczeń i zamknąłem się w kiblu, kwiląc cichutko i oczekując nadchodzącego końca. Rzeczony koniec nie nadszedł, zmuszony byłem więc przyznać, że w rzeczywistości nie trawi mnie nowotwór, a jedynie przeziębienie.



Dodatkowo, zamiast wylegiwać się w ciepłym łóżeczku z termometrem w tyłku, musiałem zapychać puszką do Myślenic i z powrotem. Drobne spostrzeżenie: obecnie zabronione jest prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu, podczas rozmowy telefonicznej oraz gdy jest się niewidomym. Co ciekawe, Kodeks nie przewiduje sytuacji, w której kierowca jest bełkoczącą, śliniącą się rośliną, której świadomość jest stabilna jak pijany Szwed z depresją na szczycie wieży Göteborgsutkiken. Wracając dzisiaj Zakopianką do Krakowa złapałem się na tym, że jechałem 145 km/h w absolutnej nieświadomości... I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że lał ulewny deszcz, zacinający pod kątem dziesięciu stopni od poziomu. Widoczność: dziesięć metrów (fontanny wody spod kół innych pojazdów), wiatr boczny o sile huraganu El Niño. A za kierownicą ja, z gorączką, która odkleiła mi w oczach siatkówki i z dwiema rwącymi rzekami cieknącymi z nosa. Naprawdę, przejechałem tak może z pół kilometra i nawet, gdyby z krzaków wyskoczył Stephen Hawking i kłusem przeciął mi drogę, nie zwróciłoby to mojej uwagi.
Do czego dążę: Po pierwsze, niech ktoś wreszcie wynajdzie lekarstwo na przeziębienie. Po drugie, Kodeks Drogowy wymaga poprawek.

Teraz już od dłuższego czasu siedzę przed komputerem i gdyby nie ruch rąk po klawiaturze, każdy rozgarnięty lekarz widząc mnie, zacząłby wypełniać akt zgonu. Gdyby użyć urządzeń pomiarowych rodem z NASA, okazałoby się, że moja pierś delikatnie się kołysze, a z rozchylonych ust dobiega cichutkie rzężenie. Niedawno miałem złamany nadgarstek, przechodziłem w swoim życiu różne choroby, raz nawet zostałem potrącony. Nic jednak nie może równać się z poczuciem beznadziei, jakie towarzyszy zwykłemu przeziębieniu.